Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie. Takie będzie młodzieży chowanie, jakie rodziny będą zbudowane.

Religijna infantylność połączona z dawką strachu przed absolutem i niechęci do inaczej myślących każe oczekiwać, aż Bóg trafi piorunem wszystkich, którzy nie żyją zgodnie z - rzekomo - Jego nakazami. To jeden z najważniejszych błędów, jakie dziś popełnia mym zdaniem chrześcijaństwo. Rozmawiałem niedawno internetowo z panią Anną o tym, że do miłości nie da się nikogo zmusić, tak samo, jak np. do niepożądania żony bliźniego swego. Moja oponentka zarzuciła mi jednak niespójność wywodu, bo najpierw mówię o przykazaniach, a potem traktuję je tylko jako propozycje. A w tym właśnie leży clou całej tej sprawy. Współczesna teologia musi, a przynajmniej powinna zdawać sobie sprawę, że świat starożytny, pełen wojen i konfliktów zbrojnych był mocno jurydyczny. Przymierza, pakty, sojusze, przepisy itd. Dla semity najlepszą istniejącą metodą na opisanie sposobu funkcjonowania człowieka z Bogiem (dziś powiedzielibyśmy - i słusznie - relacji) było opisanie go właśnie w formie przymierza. Ta mocno jurydyczna forma przeszła do chrześcijaństwa, gdzie swój szczyt osiągnęła w sekciarskich, ascetycznych odłamach. W ortodoksyjnym katolicyzmie, zwłaszcza ludowym, to sądownicze patrzenie na grzech, podkreślanie Bożego sądu i Jego sprawiedliwości jest bardzo zakorzenione. Traktuje się świat jako jedno wielkie Boże państwo, w którym katolicy są sędziami tych, którzy ośmielają się postępować inaczej, to jest grzeszyć.
Chrystus, choć zakorzeniony w semickiej religijności, ma wyższą perspektywę na te sprawy. Nie traktuje grzechu jako winy czy długu, nawet jeśli używa wyrażeń, które by na to wskazywały. Odczytuję z jego nauki inne patrzenie. Grzech jest w takiej sytuacji jedynie błędem, niedoskonałością, a przykazanie - propozycją. Przecież greckie „ἁμαρτία” to termin oznaczający chybienie, nietrafienie do celu, a dopiero później grzech. Bóg proponuje najlepszą możliwą drogę życia, ale nie ma zamiaru razić piorunami wszystkich postępujących po swojemu.

Zmierzam tym wywodem do kwestii małżeństwa „po katolicku”. Kojarzy się ono przede wszystkim z zakazem uprawiania seksu przed ślubem, co uważane jest za coś średniowiecznego. Jednak tak jak średniowiecze nie jest tak mitycznie średniowieczne, tak samo idea wstrzymywania się od współżycia przed rytuałem publicznego zawarcia małżeństwa nie jest anachroniczna. Pewnym prądom, którym udało się przez swoisty marsz na instytucje zdobyć realną władzę i wpływać na bezrefleksyjny tłum, zdaje się, że zerwanie z chrześcijaństwem pozwoli na zaprowadzenie jakiejś bliżej niesprecyzowanej utopii, mimo że jest ona tak odrealniona, że aż Tomasz More złapałby się za głowę. Rozumiem, z czym się kojarzy sprawa seksu przed ślubem. Od razu pojawia się obraz Kinga z T.Love i biskup wyskakujący spod łóżka. Do tego dochodzą krzywo patrzące się ciotki dewotki, rodzice pragnący wydziedziczyć grzeszne potomstwo i plotkujący sąsiedzi. Takie osoby - nie będę przebierał w słowach - świętokradczo zbezcześciły piękny obraz wstrzemięźliwości seksualnej. Nic dziwnego, że od takiej zabobonnej religijności lepsza jest już chyba nawet całkowita seksualna anarchia. Tymczasem psychologia potwierdza - zwłaszcza ta kliniczna, najbliższa doświadczeniu, że - po pierwsze - idea małżeństwa, upadająca pod ciężarem nieodpowiedzialnych związków partnerskich musi przetrwać, jeśli chcemy mieć stabilne rodziny - a po drugie - model małżeństwa wykreowanego przez Kościół katolicki jest najlepszym z możliwych modeli.

Małżeństwo w takim rozumieniu jest oparte na fundamentalnych, choć nieskomplikowanych podstawach. Kobieta i mężczyzna, w zasadzie obce sobie osoby, niepałające do siebie miłością storgiczną, a jedynie - na początku - szczątkową miłością agape, zaczynają się ze sobą spotykać. Pojawia się zakochanie, uczucie będące połączeniem filii i erosa (w tej kolejności), które zresztą może ukierunkować się na wiele osób w ciągu całego życia - bo to tylko uczucie. Po pewnym czasie filia narasta, pojawia się agape, a filia po dłuższym czasie ustąpi lekko miejsca storge. Okres narzeczeństwa symbolizuje odpowiedzialność - bowiem przed decyzją wejścia z kimś w intymny związek trzeba poznać (wypróbować) drugą osobę dogłębnie, by później nie żałować swojej decyzji. Małżeństwo zawiera się raz na całe życie, dlatego tak ważny jest ten spychany coraz bardziej do lamusa okres narzeczeństwa. Świat zapomina dzisiaj o tym rozsądnym zwyczaju, podkręcając przez to piramidalnie statystyki rozwodów.

Chrześcijanie zawsze widzieli w małżeństwie sakrament. Sakrament ma w sobie z definicji coś tajemniczego, jakieś misterium, a więc i element święty - boski. Nie jest to luźny, do niczego niezobowiązujący związek dwóch ludzi trwający tak długo, dopóty trwa symbiotyczna wymiana dóbr emocjonalnych. Żona i mąż wiedzą bowiem o swoich wszelkich wadach i o fakcie, że wcale nie są idealnymi partnerami. Mimo tego postanawiają wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli, aż do końca życia. Nie tylko ze względu na dzieci. Małżeństwo jest drogą samodoskonalenia, a nie wyłącznie bankiem, z którego można wypłacać sobie wszelkie emocjonalne przyjemności. Dodałbym jeszcze - choć boję się, że to może być dla niektórych za dużo - że katolicki związek to model podwójnie triangulacyjny, gdzie na górnym wierzchołku pierwszego trójkąta (oznaczającym ostateczny cel) jest absolut, Bóg, zaś na drugim, dolnym - potomstwo. Małżeństwo bowiem jest - to ważne - kolejnym, obok tzw. życia konsekrowanego sposobem na pogłębienie relacji z Bogiem i wypełnianiem nadanego przez Niego sensu. Mówiąc poetycko, sednem takiego związku jest to, że patrzą oni w tym samym kierunku - na Boga przede wszystkim, a następnie na dzieci (co oczywiście nie ma sugerować braku miłości agape pomiędzy małżonkami). Małżonkowie bowiem (tak jest w lekko utopijnej, acz pięknej teorii) nie wychodzą za mąż i nie żenią się tylko dla samych siebie, lecz po to, aby razem iść po Bożej drodze, a następnie (nie zawsze) poprowadzić po niej dzieci. Czasem głosi się, że związek ma zadanie przede wszystkim prokreacyjne, co jest nieprawdą. Ani małżeństwo, ani również seks (który nie jest tylko rzemiosłem, ale i specyficznym dziełem artystycznym) nie mają wyłącznie na celu zrodzenie potomstwa. Dzieci są cudownym dopełnieniem małżeństwa, ale nie kwintesencją. Rdzeniem jest bowiem wspólne samodoskonalenie swojej miłości.

Aby małżeństwo faktycznie zaistniało, potrzebne jest spełnienie szeregu warunków. Inaczej będzie nieważne. Jest to dobry przykład na to, że Kościół traktuje ten sakrament z powagą. W większości punktów zgadzam się z nauczaniem episkopatu, choć mam wątpliwości co do niemocy płciowej jako przeszkody do zawarcia małżeństwa. Istnieje bowiem coś takiego, jak adopcja, która jest w zasadzie tym samym, co wychowanie własnego biologicznie potomstwa. Poza tym małżonkowie mogą doskonalić się w małżeństwie i okazywać sobie intymną miłość bez udziału dzieci. Tak samo jestem przeciwnikiem zakazu antykoncepcji (nie mylić ze środkami wczesnoporonnymi!), choć tylko w określonych przypadkach, gdy na przykład małżonkowie mają już dzieci, a odpowiedzialność za nowe życie nie pozwala im spłodzić kolejnego dziecka (choćby przez bardzo słabą sytuację materialną), gdy tymczasem nadal chcą spajać swój związek przez seks.

Małżeństwo katolickie poprzez swoją dozgonność (z uwzględnieniem, rzecz jasna, możliwości separacji) daje drugiej osobie w związku pewność, że partner nigdy go/jej nie opuści. To ułatwia powstanie miłości storgicznej, opartej na wzajemnym przywiązaniu, a także kładzie podwaliny pod prawidłowy rozwój psychiczny dziecka, dla którego rzeczą absolutnie niezbędną jest zarówno ojciec, jak i matka. Świadomość tego nakazuje mi choćby jawnie sprzeciwić się wychowywaniu dzieci przez pary homoseksualne.